Wkładam jedną łapę, potem drugą i przełykam ślinę.
- Już - odpowiadam.
Lina podnosi się i uciska mnie w klatce piersiowej. Łapy odrywają się
od podłogi i stopniowo unoszę się coraz wyżej. Krople krwi, jedna za
drugą, kapią na dół. W końcu jestem na tyle wysoko, by móc dosięgnąć
desek. Podciągam się co sił i jestem na górze. Roko z ulgą puszcza sznur
i podbiega ostrożnie do mnie.
- Aj... Nie najlepiej z tą łapą...
Wzdycham. Czerwona ciecz sączy się z mojej łapy strugami. Nie mogę nią za bardzo manipulować.
- Musimy z tym iść do lekarza.
Roko pomaga mi wstać, a ja podpierając się o niego kuśtykam w stronę wyjścia. Czuję się dziwnie...
- Nie... - zaczynam. - Nie dam rady...
I przewalam się. Roko rozgląda się dookoła.
- Wiem! - woła.
Przez chwilę nie widzę, co się dzieje. Jednak niedługo później wraca z dużą deską i tą samą liną.
- Wejdź tutaj - wskazuje na deskę.
Niepewnie wykonuję polecenie i sadowię się wygodnie na kawałku drewna.
Pies podaje mi linę i ciągnąc ją opuszcza składownię. Zaraz potem siada.
- Muszę znaleźć koła. Tak daleko nie pociągnę...
Pośpiesznie wraca do budynku i znajduje to, czego szukał. Podkłada je
pod deskę, na której siedzę i wraca do liny. Oceniam dzieło. Koła są
zardzewiałe, raczej wytrzymałe, a deska lekko spróchniała.
- Jesteś pewien, że to wytrzyma? - pytam.
- Myślę, że nie mamy wyjścia.
Patrzę na swoją łapę. Wygląda naprawdę okropnie. Do tego zaczynam odczuwać ból w plecach. Tak, to prawda. Nie mamy wyjścia...
< Roko? Brak weny :/ >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz